Pierwsze dni lipca, Warszawa. Od samego rana mocne promienie słońca zaglądają do hotelowego apartamentu. Wstaję późno i parzę mleczną kawę. Taką najbardziej lubię z rana. Piję dla otworzenia oczu po ciężkim dniu poprzednim i zbyt krótkiej nocy na zregenerowanie sił witalnych. Dochodzi południe, kiedy dojeżdżamy do Śródmieścia. Szukamy miejsca na śniadanie. Przecież od takiego śniadania to czasem zależy cały dzień. Musi być dobre i pożywne. To nic, że powoli zbliża się już pora obiadu. Kto zabroni jeść śniadanie wtedy, kiedy się ma na nie ochotę? Mój wzrok pada na kameralny ogródek pełen gości przy Chmielnej. Vincent Boulangerie &Patisserie. Decyduję, że tu i nigdzie indziej.
To piekarnia, cukiernia i kawiarnia w jednym. Półki kuszą świeżym, chrupiącym pieczywem, zaś witryny ściągają wzrok na prześlicznie wyglądające desery, spośród których można wybrać sobie eklery, tartoletki, makaroniki czy sernik na zimno w słoiku. To, co mnie “kupuje” całkowicie, to unoszący się we wnętrzu zapach kawy!
Można tu zjeść śniadanie, lekki lunch, deser, a od świtu do późnej nocy napić się pysznej kawy.
Zajmujemy miejsce w chłodnym wnętrzu. Zamawiamy z karty “Śniadanie po Warszawie”, czyli jajecznicę z sałatką i vinegrette, chrupiącą bagietką i ogromną latte oraz croissanta z tuńczykiem, jajkiem na miękko w zestawie ze świeżym sokiem z pomarańczy.
Zestawy nie należą do najtańszych, ceny lekko “paryskie”. Jakość jednak się broni. Wszystko jest smaczne, świeże, prawdziwe.
Chwile spędzone u Vincenta na śniadaniowym posiłku nastrajają mnie bardzo pozytywnie, a także przywołują w pamięci zeszłoroczny pobyt w Paryżu, który był przepyszną przygodą kulinarna w moim życiu!
U Vincenta można spróbować niecodziennego smakołyku, którym akurat raczy się pani siedząca nieopodal nas. To na śniadanie szakszuka z pomidorami pelati, chorizo, ciecierzycą i świeżą bazylią, zapiekana z jajkiem poche i chrupiącą bagietką.
fot. archiwum FB Vincent Boulangerie&Patisserie
W oczekiwaniu na zamówiony posiłek moją uwagę przykuwa kredowa tablica ciekawie wkomponowana w surowe wnętrze lokalu. Od razu czuję sympatię do tego Vincenta. Choć nie ma go na miejscu, zostawił klientom namiastkę siebie.
Siedząc i sącząc niespiesznie latte u Vincenta mam wrażenie, że nie jestem w Warszawie, ale w typowej francuskiej boulangerii gdzieś w jednej z dzielnic Paryża. I gdy wychodzę na Chmielną zalaną słońcem, czuję, że ostatnie zdanie napisane na tablicy w lokalu czyjąś dłonią na prośbę Vincenta jest prawdziwe. Tak. Poczułam się przez godzinę jak w święto. W prawdziwym kawałku Francji.
Jeżeli zawitacie kiedyś do naszej Warszawy, to polecam ten adres.
Renata
Leave a Reply